100, 200, 300 i więcej km na rowerze – na różnych etapach rowerowego hobby te liczby poruszają wyobraźnię, motywują, budzą uznanie, a czasem zazdrość. Poniżej dzielę się doświadczeniami z kilkunastu wyjazdów powyżej 100 km, które odbyłem w ostatnich latach. Moim rekordem był wypad na 313 km, który zrealizowałem w lipcu 2017. Mam nadzieję, ze przedstawione poniżej uwagi pozwolą uniknąć błędów, które sam popełniałem początkowo i pozwolą bez problemów osiągnąć zamierzone cele.
Jaki rower?
Typowym sprzętem do długodystansowych wypadów jest rower szosowy uzupełniony od gadżety i technologie podnoszące komfort. Ja jednak nieco nietypowo wybieram rower trekingowy. Powodów jest kilka. To mój podstawowy codzienny sprzęt, zrobiłem na nim już ponad 30 000 km w 9 lat. W tym czasie dostosowałem go idealnie do swoich potrzeb i wygody. Amortyzacja i 1,5 calowe opony pozwalają skorzystać z polnych skrótów, leśnych ścieżek, co ma znaczenie jeśli chcę coś zwiedzić na trasie. Wypróbowałem go na długich dystansach, a rower szosowy mam stosunkowo niedługo i nie wiem jak wytrzymam wiele godzin w pochylonej pozycji. Rower musi być dopasowany. Jeśli zwykle podczas krótkiej wycieczki bolą nas plecy, ramiona, kolana, to tym bardziej będą doskwierać na długiej trasie. Warto znaczenie wcześniej zlikwidować problemy płynące z niewłaściwego ustawienia roweru. Natomiast nie robimy żadnych regulacji w tym zakresie bezpośrednio przed trasą, bo to nie będzie już czas na eksperymenty.
Rower musi być w 100% przygotowany do jazdy. Przed wyjazdem dokładnie czyszczę napęd i smaruję łańcuch. Przeglądam hamulce, dokręcam śruby bagażnika i sprawdzam przerzutki, linki i pancerze. W trasie nie ma czasu na regulacje, smarowanie, regulowanie. Jedynym wyjątkiem jest łańcuch. Nie znam smaru, który wytrzyma 300 km jazdy, więc w połowie trasy muszę smarować go rzadkim smarem teflonowym.
Jak się przygotować?
Moim zdaniem od przygotowania kondycyjnego ważniejsze jest odpowiednie zaplanowanie trasy, warunków jazdy, jedzenia oraz technika jazdy. Ważne jest poznanie swojego organizmu, żeby wiedzieć jak na wielogodzinną jazdę zareagują nasze stawy, ścięgna i mięśnie, poznać kiedy zbliża się kryzys. Głównie z tego względu dobrze jest podnosić sobie systematycznie poprzeczkę 50 – 100 – 150 – 200 – 300 km. W związku ze słabym początkiem sezonu w tym roku przejechałem do dnia wyjazdu ok 1800 km, z czego najdłuższy wypad miał 60 km. Jednak czułem się dosyć pewnie, bo pracowicie spędziłem zimę systematycznie jeżdżąc na trenażerze oraz stale korzystam z roweru w mieście (ok. 20 km dziennie). Podsumowując dobrze jest być po prostu “rozjeżdżonym” w sezonie, a robienie dłuższych tras w ramach przygotowania ma sens głównie po to, żeby poznać swój organizm.
Jaki dzień?
Idealny dzień to ciepły, ale nie upalny, długi, bez deszczu i wiatru. Nawet dobrze, żeby było pochmurno, bo ostre słońce w trasie potrafi dać się we znaki. Ponieważ jedziemy cały dzień, lepiej żeby różnica temperatur w tym czasie nie była zbyt duża (mniej ubrań do zabrania). Oczywiście takie idealne dni praktycznie się nie zdarzają, a już na pewno nie wtedy kiedy akurat mamy weekend lub urlop. Nie mniej prognoza pogody jest niezbędna – deszcz, wiatr, skwar mogą skutecznie uniemożliwić osiągnięcie celu.
W dniu wyjazdu naprawdę warto ruszyć jak najwcześniej, żeby maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Zmierzch stwarza dodatkowe niebezpieczeństwa. Ryzyko wypadku podnosi zmęczenie po całodziennej trasie. W najdłuższe dni w roku mamy do dyspozycji ok 16 h słońca. Pozwala to na zamknięcie trasy 300 km z umiarkowaną prędkością lub 200 km ze zwiedzaniem i dłuższymi postojami.
Co jeść?
Kiedy przypominam sobie jak wyglądały moje pierwsze wypady > 100 km, to sam się dziwię, że w ogóle dochodziły do skutku. Przede wszystkim ze względu na sposób odżywiania się w trasie. Pomijając teorię żywienia, w wielkim uproszczeniu pożywienie na trasie musi spełnić 3 funkcje:
- Nawodnić – w drodze piję niemal wyłącznie izotoniki, małymi łykami systematycznie przez cały czas. Jeśli poczujemy pragnienie, to może być już z późno. Napoje izotoniczne nawadniają znacznie szybciej niż zwykła woda, do tego zawierają minerały i małe zastrzyki glukozowej energii – patrz pkt 2. Na trasie 300 km wypiłem 3 l izotonika.
- Dostarczyć energii mięśniom – najprostszym związkiem, który prawie bezpośrednio może być przekształcony w energię jest glukoza. Dostarczając ją systematycznie do organizmu jesteśmy w stanie utrzymywać pracę mięśni przez wiele godzin. Ja dostarczam ją wspomnianymi izotonikami i żelkami (tak, zwykłymi haribo lub frugo). Glukozowe żele dla sportowców zostawiam na intensywniejsze wysiłki na rowerze szosowym. Na trasie wystarczyły mi 2 paczki żelek.
- Zapobiec uczuciu głodu – glukoza z żelek, woda z napojów szybko się wchłania i żołądek szybko zaczyna domagać się czegoś co zapełni tą pustkę. Najlepiej w ogóle nie dopuścić do uczucia głodu. Jeśli tylko czuję lekkie ssanie w żołądku zatrzymuje się i robię przerwę na jedzenie. Podejście typu “jeszcze tylko ta górka”, “dojadę do tej miejscowości i będzie przerwa” powoduje, że głód się pogłębia i łatwo o kryzys. Zapycham żołądek czymś lekkim, co jednak da układowi trawiennemu zajęcie na kilka godzin. W moim przypadku są to “cold dogi” – wydrążone bułki z parówką, które przegryzam na postojach co ok 3h. Przez cały dzień zjadłem 5 takich wynalazków.
- Zlikwidować uczucie zmęczenia – nie znam podstawy naukowej tego zjawiska, ale w moim przypadku kofeina jest w stanie zdziałać cuda, szczególnie w kryzysie. Postój, bułka z parówką zapita małą czarną kawą ze stacji benzynowej cofają licznik o 100 km, przywracają siły na przynajmniej 2-3 h. Wypiłem 3 małe kawy.
Biorę ze sobą też batony musli, które w łączą pkt. 2 i 3. Staram się też zorganizować kilka łyków zwykłej wody, żeby móc przepłukać usta z cukrów zapijanych cukrem. I tyle. Na trasie nie jem już dużego obiadu, nie piję napojów gazowanych. Nie sprawdza się też suszone mięso, które skutecznie hamuje głód, ale jest słone i mocno stymuluje pragnienie. Po powrocie staram się jeszcze przez 1-2 doby przyjmować dużo płynów, żeby uzupełnić nieuniknione straty. Na parę dni przed wyjazdem staram się przyjmować więcej węglowodanów, np. w postaci makaronu z pesto i oliwą. Żadnych eksperymentów, żeby uniknąć sensacji z dniu wyjazdu.
Nie jestem fachowcem, być może piszę dietetyczne bzdury, wiem, że każdy organizm na swoją specyfikę, ale mimo to taki sposób odżywiania w 100% sprawdza się u mnie.
Co zabrać?
To kolejny punkt na liście grzechów z moich pierwszych wypraw. Zabierałem ze sobą zdecydowanie za dużo zbyt ciężkich rzeczy, starając się być przygotowanym na każdy możliwy problem. Ogromne zapasy jedzenia, narzędzia pozwalające zrobić większość czynności serwisowych przy rowerze, zapasowe baterie, powerbank, kable do łączenia tego wszystkiego, ciężkie ubrania. Takie podejście ma uzasadnienie jeśli jedziemy w pozbawioną cywilizacji dżunglę, ale nie przy wycieczce w okolicy 150 km od domu. Teraz staram się zabrać minimum rzeczy, dzięki czemu ograniczam wagę bagażu. Na wyprawie 300 km miałem ze sobą:
- Bułki, batony musli, żelki, 2 dodatkowe butelki izotonika (słusznie obawiałem się, że będzie problem z ich zakupem)
- Zapasowe baterie do GPS i telefonu
- Opakowanie wodoodporne do telefonu
- Apart
- GPS
- Mapy papierowe
- Multitool, łatki, 2 zapasowe dętki (lubią mi pękać jedna po drugiej)
- Smar do łańcucha
- Oświetlenie (ruszałem przez wschodem słońca)
- Zwijana wiatrówka, spodnie przeciwdeszczowe (bez sensu), czapka przeciwdeszczowa gore-tex (świetna sprawa!)
- Bluza rowerowa (rano i wieczorem było bardzo zimno)
- Hamak Ticket to the moon (przeczytaj dlaczego <- wpis zawiera kod rabatowy na hamak :)
Jak się ubrać?
Podstawowy strój na trasie dla mnie to spodenki kolarskie na szelkach ze sprawdzoną wkładką, koszulka z krótkim rękawem. Warto przypomnieć, że do takich spodenek nie zakładamy bielizny, która niemal na pewno spowoduje obtarcia, ograniczy oddychalność i komfort. Miejsca narażone na obtarcia, jeszcze przed wyjazdem smaruję sudocremem.
Moim ulubionym elementem rowerowej garderoby jest kolarska czapka z gore-texu. Chroni przed deszczem, wiatrem, świetnie oddycha. Jeśli miałbym zabrać tylko jedną rzecz przeciwdeszczową, to byłaby ona. Biorę też kurtkę wiatrówkę, która co prawda słabo oddycha, przecieka przy większym deszczu, ale dobrze chroni przed wiatrem i świetnie sprawdziła się przez 80 km jazdy w deszczu na zeszłorocznej trasie 230 km.
Na długie wyjazdy zabieram buty spd, których używam na szosie, jest to model Shimano SH-RT82 – typowo przeznaczony do turystyki szosowej. Na stopy zakładam grubsze, dopasowane skarpety biegowe. Mają one minimalizować obtarcia, odprowadzać wilgoć na zewnątrz oraz rozkładać siłę punktowego nacisku na blok i pedał. Paski i klamry butów zaciskam dosyć ciasno, ale na postojach zdejmuję je, żeby dać odpocząć stopom.
Jaka trasa?
Moim zdaniem dobra trasa na bicie rekordów jest:
- Atrakcyjna – dobrze, żeby znalazły się na niej jakieś cele, ciekawy krajobraz, miasteczko, w którym nigdy nie byliśmy, punkt widokowy. Atrakcyjna okolica pozwala oderwać uwagę od wolno lecących kilometrów, daje jakiś cel, pozwala podzielić wysiłek na etapy.
- Asfaltowa – przy długich dystansach nawierzchnia, po której jedziemy ma ogromne znaczenie. Przy planowaniu korzystam z aplikacji Komoot (polecam!) w trybie “rower szosowy”, co powoduje, że trasa jest teoretycznie wyłącznie asfaltowa, potem przyglądam ją i z pomocą Google Street View ustalam skróty, jednak tak, żeby odcinki gruntowe nie przekroczyły 5% całej trasy.
- Płaska – to niestety nieco kłóci się z punktem 1, ale faktycznie podjazdy mocno dają się we znaki, szczególnie jeśli zaczniemy je forsować, żeby utrzymać wyższą prędkość średnią.
- W formie pętli – zawsze planuję start i metę w domu. Co prawda kusi perspektywa dojechania do jakiegoś odległego punktu na mapie w ciągu jednego dnia, ale znacznie utrudnia to logistykę całego wypadu.
- Zgodna z kierunkiem wiatru – kiedy mam ustaloną trasę, to na kierunek jej pokonywania decyduję się bezpośrednio przed startem. Staram się odcinki pod wiatr pokonywać w lesie, natomiast z wiatrem jechać na otwartej przestrzeni.
- Poza miastami – jak tylko się da, unikam wjeżdżania do miast. Miasta to ciągłe zatrzymywanie się i ruszanie, krawężniki, uwaga skupiona na ruchu drogowym, niebezpieczeństwo wypadku. Często pierwsze kryzysy dopadały mnie bezpośredni po wyjeździe z miasta.
Jak jechać?
Początek zawsze jest przyjemny. Adrenalina, perspektywa przygody, świeżo nasmarowany rower, wszystko sprawi, że będzie się chciało gnać przed siebie. I to jest właśnie najlepszy moment żeby zwolnić i oszczędzić siły na czas kiedy przyjdzie kryzys, zaczniemy zastanawiać się, gdzie jest najbliższa stacja kolejowa, kto może po nas przyjechać. Dochodzimy tu do podstawowej sprawy przy długodystansowych trasach – rozkładania sił. Pierwszą połowę trasy staram się jechać na pół gwizdka. Dobrze jedzie mi się 27 km/h? To zwalniam do 23 km/h. Szybki zjazd? Kręcę od niechcenia, żeby wykorzystać chwilę odpoczynku.
Ograniczam do minimum postoje. Z dwóch względów. Po pierwsze, ponowne ruszanie wymaga wysiłku. Najłatwiej odczuć to w mieście, gdzie wjeżdżamy po długiej trasie i trafiamy na ciąg skrzyżowań, przejść dla pieszych i świateł. Po drugie, postoje to strata czasu. Zawsze zajmują więcej czasu niż nam się wydaje. Podczas trasy 300 km postoje ograniczałem do minimum, nie zwiedzałem, zrobiłem raptem kilka zdjęć, raz wyciągnąłem mapę, zrobiłem kilka małych i jedną dłuższą przerwę 40 min., a mimo to na na 18 h w drodze, aż 3,5 h zajęły przerwy.
Nie forsować podjazdów. Kolejny punkt z mojej listy grzechów. Zawsze starałem się pokonywać je jak najszybciej, starając się nie tracić średniej prędkości. To był duży błąd, bo drastycznie zwiększenie obciążenia mięśni, powtórzone kila razy pod rząd momentalnie pozbawiało sił. Teraz w pogórkowatym terenie bardzo mocno redukuję przełożenia, czasami jadąc pod górę z prędkością poniżej 10 km/h.
Nie dać się kryzysom!
To chyba najważniejsze. Zawsze przychodzi taki moment, że mamy dosyć, zaczyna brakować sił, perspektywa końca trasy wydaje się odległym nieosiągalnym celem. Kolejne łyki izotonika, przeżuwane żelki nie dają energii. Przychodzi wątpliwość. To normalne. Ja wtedy zatrzymuję się na dłuższy postój, szukam stacji benzynowej z kawą. Staram się zwolnić, sprawdzić, co mogę zrobić, żeby choć trochę ułatwić sobie dalszą jazdę. Ostatnio pomogło nasmarowanie łańcucha, bułka i kawa. Kryzys w drugiej połowie trasy raczej nie pozbawi naszej wyprawy sukcesu. Natomiast, jeśli podobne myśli przychodzą podczas pierwszych kilkudziesięciu kilometrów, to lepiej sobie odpuścić. Skrócić planowaną trasę np. o połowę i dalej cieszyć pięknym dniem i rowerową przygodą.
Mapa trasy:
Takie dystanse – oprócz niewątpliwie ważnej roli przygotowania fizycznego, sprawnego roweru i odpowiedniej ‘strategii paliwowej’ – to jednak przede wszystkim odporność psychiczna:) Wszystko rozgrywa się w naszej głowie i bez przezwyciężenie samego siebie nie ma mowy o sukcesie. Dlatego ultra dystanse są takie satysfakcjonujące:) Pozdrawiam!
Dzięki za fajny artykuł. Szukałem coś aby wymienić swoją więdzę. Mam za sobą podróże po 200km ale teraz mam plan około 350km. Ja na 200km nie zabierałem praktycznie nic po za dętką, pompką i bukłakiem 3l i batony 2. Sądzę że więcej nie trzeba na 200km gdyż rama czasowa jest szeroka. Co innego jednak powyżej 300km. Tak jak piszesz trzeba wyruszyć wcześnie więc może być chłodno.
Dużych błędów nie popełniałem czytając Ciebie, lecz jeden wiem na pewno. Za mało jednak jadłem. Ostatnio dla treningu przed tą długą wyprawą (350km) zrobiłem test 150km i odcięło mi ‘PRĄD’ przy 100km. Na zjedzenie czegokolwiek było już za późno. To przestroga aby jeść dość często. Jak dopadnie was odcięcie prądu to już za późno i nagle z prędkości 30-35km/h ciężko utrzymać prędkość 20km/h.
Zawsze gdy wyruszam ustalam nową trasję mam problem z planowaniem. To po drodze zajmuje wiele czasu i czasem nieporozumień z mapami. Tam gdzie miała być droga utwardzona jej nie ma. Tam gdzie miała być zwykła droga nagle staje się ekspresową i nie wiadomo co zrobić. Miałem tak już parę razy. NIc tylko zawracałem. Raz mi się zdarzyło że pojechałem dalej bo nie było po prostu innej drogi. Później się okazało że wcale ona nie była ekspresowa ehh polskie oznakowania. Obecnie wspomagam się już GARMINEM i polecam z mapą darmową OpenStreetMap. Tam jasno widać co jest drogą gruntową a co nie. I inne różne pomocne punkty.
I najważniejsza jest psychika jak piszesz. To kluczowa sprawa. Jeśli masz słabą wolę nie ruszaj. Jeśli nie lubisz ciszy i spokoju nie ruszaj. Jeśli nie lubisz jeździć samemu nie ruszaj w dalekie wyjazdy.
Trzeba jeszcze poruszyć temat jazdy grupowej. Ludzie mają tendencję do ciągłego mieleniem jęzorem. Nic tak nie wpływa na koncentrację i utrzymanie prędkości jak wspólna bez sensowna rozmowa. Dlaczego też dłuższe wyprawy raczej wolę pokonywać samemu. Samemu kontrolujemy prędkość, czas przerw i odstępy między przerwami. Wydaje mi się że grupowe (turystyczne) wyprawy to max 100km. Szosowe to już inna bajka.
witam.
Polecam ,, Dietetyka sportowa” Mizera. W książce opisane są podstawy żywienia o których piszecie w wielkim skrócie, a jest to podstawa. Sam miałem kilka odcinek wcześniej nie rozumiałem dlaczego. W literaturze są szczegółu z którymi warto się zapoznać. Książka jest tania i powinna być podstawą dla każdego w odżywianiu
Jeżdżę sam, mam kilka tras po 200km/dzień. Jeżdżę na prostym aluminiowym rowerze na alivio i zwykłych pedałach. Piję wodę kranówkę, zabieram litr, po drodze proszę przypadkowych ludzi o napełnienie. Żywię się musli, gumą do żucia, suchym chlebem, czasem wpadnie kebab po drodze, kradzione wiśnie, czereśnie czy energetyk jakikolwiek napój 300ml jak chcę mieć turbo na 2-3 godz.. Jeżdżę na mapy.cz – bezpłatna aplikacja na adroida do nich są openstreetmap, planuję na kompie, synchronizuję z smartfonem.
Powiedziałem dość, czas wyjść na lepszy poziom, lepiej jeść i zacząć jeździć 250-300km. Mój problem polega na tym, że wszędzie dookoła mnie dalej niż 50km mam pagóry i góry. Po płaskim pewno łatwobyłoby zdobywać 300km. Dziękuje za rady.
Dobry artykuł,wszystko się zgadza ale z izotonikami na trasie bym nie przesadzał.Te dostępne w sklepach nie mozna nazwać izotonikami ,lepiej pić wodę wysokozmineralizowaną np Muszyniankę.A do jedzenia jak napisałeś najlepszy jest cukier w pod postacią batonów-masr ,snickers i batony musli.Wg mnie powinno się coś przegryżć i popić wodą co ok 20 minut jazdy.
U mnie 330km ze średnią 37,55 ;) czas 8,56
connect.garmin.com/moder…2747027363
Jak czytam artykuły o wyprawach rowerowych to mega zazdroszczę doświadczeń zdobytych w takich podróżach. Ostatnio czytałem o podróży rowerem po Palestynie, Izraelu i Jordanii [ciach] marze o takiej przygodzie. W tym roku miałem jechać do Gruzji na rower ale koronawirus popsuł mi te plany. pozostaje wycieczka po polsce :)
Warto dodać, że najciekawsze trasy to te, których nie znamy (zazwyczaj te dalej od naszego domu). Z tego powodu przy naprawdę długich trasach (np. ostatnio Poznań – Wrocław, 185 km), lubię po prostu nie robić kółek, tylko zapakować się wieczorem do pociągu i w ten sposób wrócić do domu. W IC dopłata za rower to 9 zł, w regionalnych 7 zł, dla mnie warto. Kolejnym plusem takiego rozwiązania jest możliwość jechania przez cały czas z wiatrem – wiem, wiem, trochę oszustwo, ale jednocześnie świetny komfort! (chyba każdy kto jeździ na rowerze wie, że jazda pod mocny wiatr prawie całkowicie zabiera frajdę)
Bardzo słuszne uwagi! Tekst powstał jakiś czas temu, ale w planie mam już aktualizację o podobne wnioski. Dzięki za rzeczowy komentarz.
W 2018 zrobilem wyprawe 400 km z Zamościa do domu. Moim rowerem byl wtedy gravel DBS cyclocross i usprawnieniem ktore pomagalo mi wytrzymac pozycje pochylana byla lemondka:) uratowala mi tylek, doslownie oraz plecy, polecam:)
W zasadzie wszystkie aspekty są w artukule. Od siebie dodadam/potwierdze:
Co do przerw zagadzam się – gdy w długiej trasie planujecie np godzine przerwy to suma postojów wyjdzie Wam 2 godziny lub nawet więcej.
Generalnie, łatwiej jest przejechać długi dystans stosunkowo wolnym tempem i to polecam na pierwszy raz. Na tak długim dystansie wiatr ma naprawdę zaznaczenie (nawet mały, ale wiejący na twarz przekłada się wydatnie na wydajność).
Jedzenie jest bardzo ważne i warto wziąć to co się zwykle jada na wycieczkach bez kombinowania z nowymi wynalazkami. Dla mnie kawa również ważna i potrzebna na codzień. Ale tak jak z jedzeniem w trasie (mam na myśli restauracje, itp a nie swoje) – tu zawsze jest ryzyko, że coś z jedzenia nie wejdzie w nas tak jak powinno. Raz się zatrułem właśnie kawą ze stacji benzynowej, a objawiło się to koniecznością korzystania z toalety w trasie (nie, nie siku)… i to wielokrotnie, bo nie dało się… utrzymać.
Osprzęt i przygotowanie na awarie pomijam – rzecz oczywista. Ale mimo przygotowania warto mieć kogoś pod telefonem w razie awarii nie do przeskoczenia.